Płyty chodnikowe.
Jako dziecko często chodziłem tak, aby omijać popękane płyty chodnikowe. Stawiałem pewnie stopę na całej płycie, nie pozwalając nawet skrawkowi podeszwy wychylić się poza jej krawędź. Niektórzy podobno tak mają, części przechodzi, choć słyszałem, że są i tacy, co przez całe życie tak chodzą. Dzisiaj zauważyłem, że znów to robię. I przy okazji jeszcze zorientowałem się dlaczego przez całe swoje dzieciństwo chodziłem ze spuszczoną głową. Nazwałbym to pariodią logicznego myślenia.
Między pęknięciami w płytach i między płytami jest coś, co dzieci omijają, a dorośli przestali zauważać. Coś, co przeraża dopiero wtedy, jeśli się to widzi. Ślepota... Tak naprawdę to nic tam nie ma. A raczej JEST TAM NIC. Nihilistyczne, jednolite nic. I ja dzisiaj znowu zacząłem to zauważać. Boję się. Paniczny, otępiający strach, choć tak naprawdę się nie boję. Co płytę - za krótko ; co dwie - za długo ; naprzemiennie - niewygodnie ; po ukosach - za szeroko. I jeszcze równy rytm, nie trać tempa, raz, dwa, raz, dwa. Wybieram co dwie, żeby parzyście, żeby szybciej, żeby niewygodnie, ale wygodniej od innego niewygodnie. I koncentracja.
Gonię swój cień. Leży przede mną rozłożony na chodniku - marna plama mnie. I usiłuję go przydepnąć, wbić butem w ziemię i zostawić za sobą. Tak, pamiętam, robiłem jako dziecko i tak było dzisiaj... Przez całe swoje parszywe, "dorosłe" życie łaziłem byle jak, byle wygodnie, równym tempem, do przodu, nie patrzeć pod nogi. Kurwa. Nic mnie nie nauczyły lata dziecinne. Święci nie spuszczali głowy z pokory - patrzyli pod nogi, żeby stąpać tylko po solidnych, niepopękanych płytach chodnikowych. I tak skurwysyny lazły przez życie, aż ich kostucha dopadła i teraz tańczą ze świecącymi gównami nad głowami na bożych łączkach niebiańskich... O ile oczywiście nie wciągnęło ich nic spomiędzy krawędzi płyt...